11.11.11

Nie wiem, czy ktokolwiek to przeczyta – pewnie większość z Was właśnie zwiedza jakieś rdzawe pustkowia. EA zrobiło fajny trailer “Gwiezdnych wojen”, a ja nie mogę oprzeć się wrażeniu, że przedstawiona w nim sytuacja jak ulał będzie pasować do premiery “Fallout 4”. Sam nie jestem wyznawcą postapokaliptycznej serii, przegapiłem najlepszy moment na wejście w jej świat, kiedy nie miałem w dziewięćdziesiątym siódmym komputera zdolnego uciągnąć jedynkę. Za to przypomina mi się, co sam zrobiłem przy okazji premiery poprzedniego sandboxa Bethesdy – “Skyrim”. Oszalałem.

“TESV” rozpalał moją wyobraźnię od pierwszego teasera. Byłem tym kolesiem z prześmiewczych filmików, który dostawał erekcji, słysząc chóralne “DO-VAH-KIN!”. Kiedy Game Informer odpalał dedykowaną tytułowi stronę z puzzlami, specjalnie wcześniej urwałem się ze spotkania z przyjaciółmi, żeby odcyfrowywać smocze gryzmoły. Na forum Adamantytowej Wieży miesiącami wyobrażaliśmy sobie, jak będzie wyglądała finalna gra – może akrobatyka będzie jakoś nawiązywać do parkourowych assasynów, może na smoki będzie się szło z planem i balistami, może jest tam coś głębszego, niż po prostu smoki, w końcu to “Elder Scrolls”, jeśli kiedyś udało im się z “Morrowindem”, to na pewno uda się i teraz.

Później godzinami analizowaliśmy każdy kadr, ba, zachwycaliśmy się brzydotą i nieludzkimi cechami Dunmerów, którzy znów wyglądali jak należy. Oczywiście przesadzaliśmy, ciężko stworzyć jeszcze gorszy kreator postaci niż ten, który wcześniej oferował “Oblivion”. Ale zachwycaliśmy się przecież wszystkim – malowniczo położonym Solitude, majestatycznymi wiatrakami i magicznym łukiem w rękach skradającego się maga. Tu akurat miałem rację, bo przez setki godzin, które spędziłem później z grą, właśnie nim bawiłem się najwięcej.

Kiedy pojawiły się gameplaye z E3, razem z youtuberami rozpływałem się nad pięknie dobranymi kolorami i tym jak ich przejścia malują zimne, klimatyczne pejzaże. Niech droga wiedzie w przód i przód! Na miesiąc czy dwa przed premierą szczęśliwcy z cywilizowanych krajów mogli pograć w “Skyrim” na branżowych targach. Z kolegą z pracy drukowaliśmy ich rozpiski drzew umiejętności i planowaliśmy pierwszych bohaterów. Byliśmy nakręceni ponad jakiekolwiek granice, hype do kwadratu.

I wtedy, na tydzień przed premierą, szlag trafił kartę graficzną w moim laptopie.

Myślicie, że byłem zdruzgotany? Nie. Z miejsca sięgnąłem po zaskórniaki i kupiłem PS3. “Skyrim” zrobił się nagle grą nie za dwieście a tysiąc pięćset złotych. Nie zastanawiałem się ani chwili.

Na szczęście warto było, chociażby dla tego pierwszego wieczoru z konsolą, kiedy z dwoma znajomymi przekładaliśmy jedynego pada z ręki do ręki, przechodząc historię w pożyczonym “Mortal Kombat 9”.

Pewnie pamiętacie, że światową premierę “TESV” zapowiedziano na jedenastego listopada. Och, Bethesdo! Nie masz pojęcia, jak bardzo unieszczęśliwiłaś graczy z Polski. Święto narodowe. Wszystko zamknięte. Czyli że gramy z opóźnieniem względem reszty świata? Sprzedawcy zlitowali się i “Skyrim” był w niektórych miejscach dostępny już dziesiątego od rana. I od rana razem z kolegą czekaliśmy na smsy ze sklepu, w którym obaj zamawialiśmy, że już można odebrać. Od rana zazdrościłem ludziom z Adamantytowej Wieży, którzy już grali. Kiedy o szesnastej wciąż nie było wiadomości, dopuściłem się zdrady i obdzwaniałem kolejne warszawskie sklepy, może gdzieś już jest. I znalazłem, ostatni egzemplarz. Ze śmiertelną powagą szedłem do kolegi, kilka biurek dalej, żeby mi wybaczył, że nie będziemy w tym razem, nie wytrzymam, muszę jechać już teraz. On śmiertelnie poważnie – rozumiał.

W połowie drogi przyszedł sms o możliwości odbioru tego wcześniejszego zamówienia. Wysiadłem z metra, nie mając pojęcia, jak się dostać komunikacją do upragnionego sklepu w nieznanej mi części Warszawy i po prostu biegłem, co chwila spoglądając na telefon, czy aby mi go nie zamkną. Udało się. I to właściwie dopiero początek tej historii, ale na szczęście co było dalej, tego już nie trzeba zbyt szczegółowo opowiadać.

Swoją konsolę zostawiłem wcześniej biurze. Mój pracodawca wszędzie na openspace porozstawiał ogromne telewizory. Podpiąłem ją pod jeden, mniej widoczny, w pobliżu mojego biurka. W kiosku pod biurem nakupiłem kanapek, bułek i batonów na zapas. Był czwartek, dziesiąty listopada, wieczór, kiedy zacząłem grać. Nie mam pojęcia, kiedy wróciłem do domu, zresztą to bez znaczenia. Na pewno nie przez cały długi weekend. Wracałem, kiedy było trzeba. Niezbyt często, bo w biurze był prysznic, kanapa, a ja przyniosłem sobie koc i poduszkę. I miałem na miejscu wszystko, co potrzebne. Drugiego dnia zirytowałem się, że właśnie zostałem Arcymagiem, choć ledwie potrafię przywołać ognistego atronacha i stworzyłem postać od początku. I jeśli myślicie, że to trwało tydzień, no, może dwa… No to możecie sobie tak myśleć. Ja już nie pamiętam zbyt dokładnie, żyłem w innym świecie. Ale raczej było to w swej rozciągłości bliższe jednej zimie, niż jednemu tygodniowi.

Tak mi robią “Elder Scrollsy” od czasu, kiedy wsiąkłem w “Morrowinda” i nocami śniłem piaskowe burze popielnych ziem Vvardenfell.

Po dość przeciętnym w gruncie rzeczy “Skyrimie” byłem przekonany, że jestem już odporny na hype. Nope. Nie jestem, bo dwa lata później kupiłem kompaktowego laptopa (firma puszczała w jakiejś promocji dla pracowników mocno taniej) tylko dlatego, że kolega pokazał mi na nim “Morrowinda”. Niby wiedziałem, że “TESIII” idzie odpalić nawet na netbookach, ale i tak byłem momentalnie kupiony. Tak mi robią “Elder Scrollsy”, od kiedy śniłem wyłaniające się z ciemności dunmerskie twierdze pełne tajemnic i upiorów.

Bardzo się cieszę, że producenci drogiej elektroniki nie reklamują jej serią “TES”.

Ale nie żałuję. Dopiero co płakałem ze szczęścia na widok formacji X-Wingów nad wodą i znajome nuty w uszach. Ten hype, to zajaranie, ta nostalgia, to po prostu świadczy, że korporacyjne obowiązki i dorosłe życie nie stłamsiły jeszcze we mnie dziecka. Tak trzymać.

A Wy? Jakie historie związane z grami wspominacie najlepiej? Co szalonego zrobiliście w związku z ulubioną serią? Jestem przekonany, że moje finansowe poświęcenia i świadome wykluczenie z wszelakich towarzystw na jakiś czas to wcale nie jest najbardziej skrajny przypadek.

Och, zaraz. No tak. Nikogo tu już dziś nie ma.

Jedna myśl na temat “11.11.11

Dodaj komentarz