Moje serce to jest neon

Kiedy miałem kilkanaście lat, kupiłem sobie czarny sweter i bardzo chciałem jeszcze dokupić czarne glany. “Być naprawdę funny (bo mroczna załoga nosi je na nogach)”. Nie dość jednak chciałem, żeby na nie zaoszczędzić. Pewnie dlatego, że mój czarny sweter wziął się z zajarania gotycką koleżanką z wyższej klasy, a nie uczciwie metalowego serca. Ale próbowałem.

Pojawiły się wtedy w moim życiu rzeczy, które wypada lubić. Jakieś gitarowe brzmienia dajmy na to. Ale wszystko to robiłem na opak, bo Metallica jarała mnie jedynie z orkiestrą a growlowania nigdy właściwie nie zrozumiałem – zamiast Theriona słuchałem Nightwisha. Niektóre kawałki z tej przeszłości po dziś dzień są moim guilty pleasure.

Na szczęście wolno mi było też słuchać OSTów z rzeczy, którymi się człowiek jarał, więc horyzonty nie były aż tak szczelnie zamknięte, jakby wymagała subkultura do której niby to aspirowałem. Bo jarałem się też japońszczyzną wszelaką, czyli przygrywały mi utwory z gier i animek. I tego zostało mi o wiele więcej. Szczególnie muzyka z gier często po prostu świetnie nadaje się na tło do czegokolwiek innego. Poniżej trzy kawałki, o których przypomniał mi ostatnio “Wipeout HD Fury”.

Uwaga! W tekście będzie dużo linków. A w obrazkach może występować dużo różu. Ostrzegałem.

„Back to the 1946” – „Omega Boost”

Po prostu epicki mech. Jak go nie kochać?

O ile mnie pamięć nie myli, o utworze przygrywającym w Zone 5 z “Omega Boost” wspominał już Banan w swojej recenzji z “Neo Plus”. Ja grą jarałem się ogólnie, w końcu to wielkie roboty. Mechy uwielbiałem od małego i w podstawówce ciężko mi było zaakceptować, że kolega przedkłada Scorpnoka z “Transformersów” nad Generała Daimosa. A większość moich tworów z klocków LEGO potrafiła w ten czy inny sposób zmienić kształt. Ilu z Was ma pojęcie, jak ciężko zbudować transformującego się Daimosa?

“Omega Boost” było więc spełnieniem marzeń. Nie tylko mogłem pilotować kolosalnego mecha, ale mogłem to robić w jednej z najlepszych arcade’ówek ery pierwszego PSXa. Nie bez powodu mówiło się wtedy o Polyphony jako o mistrzach kodu, gra wciąż jest jak fajerwerek. Bywa, że ostrzeliwuje się w niej z dziesiątkami wrogich jednostek, ale wszystko śmiga płynnie i chyba trzyma tego Świętego Grala gier video – sześćdziesiąt klatek na sekundę. Będąc przy tym diabelsko miodną produkcją.

Gitarowy riff i elektronicznie przetworzony wokal mogły mocno wryć się w mózg, bo piąta strefa była pierwszym poziomem w tunelu. Wprowadzała do rozgrywki nowe elementy, czyli pewnie stosunkowo więcej się na niej wykładało, niż w innych poziomach. O ile wcześniejsze rozgrywały się w przestrzeni lub nad powierzchnią planety, gdzie jedyną potencjalną przeszkodą był piach do zarycia, tutaj do klasycznego strzelania dochodziła ograniczona przestrzeń, laserowe przeszkody i masywne, metalowe rury do omijania. Naprawdę nieźle się napociłem, zanim pokonałem pajęczego szefa na końcu. Na szczęście do zmagań przygrywał najlepszy kawałek ze ścieżki dźwiękowej.

A “Omega Boost” miało też najlepsze intro świata, świetnie ukazujące ten najważniejszy rytuał z serii o wielkich robotach – odpalenie i wypuszczenie mecha z bazy.

„Aerodynamik” – „Wipeout HD Fury”

„Wipeout” już od okładki powalał designem.

Nigdy nie zrozumiem, jak doszło do zamknięcia Psygnosis. Czy tam Studia Liverpool. Nie zaakceptuję wytłumaczenia, że po prostu robili za trudne gry. Nie chcę zaakceptować żadnego wytłumaczenia. “Wiepout HD” to dla mnie wciąż najpiękniejszy tytuł na PS3. Podejrzewam, że spokojnie może stawać w szranki z tytułami na kolejną generację. Nie dlatego, że jest tak zaawansowany technicznie (chociaż pisałem już dziś coś o Świętym Graalu, nie?), ale dlatego, że jest przepięknie zaprojektowany i w każdym obszarze niesamowicie konsekwentny. Design, rozgrywka, udźwiękowienie. Zresztą z tą serią było tak od samego początku.

Miałem od niej przerwę na całą generację, ale wróciłem, kiedy tylko zobaczyłem nagrania z trybu Zone. Tylko tor, prędkość i muzyka. I nie ma mnie.

Ja przestaję istnieć.

Rozpływam w ekstazie barw i dźwięków.

Robi mi się w głowie osobiste rave party i wcale nie muszę skakać w czasie do połowy lat dziewięćdziesiątych w UK. Ani nie przeszkadza mi, że to, co gra, to też nie do końca już jest rave. Nie znam się przecież na tym.

Wcale bym się nie zmartwił, gdyby cała reszta gry nie istniała. Choć jest równie fantastyczna.

Tutaj najbardziej spodobał mi się, będący dalekim kuzynem utworu Kraftwerka, „Aerodynamik”. Z tym kawałkiem w tle od razu dostaję pięć procent bonusu do umiejętności, a po drugiej minucie, kiedy muzyka rośnie w uszach, to może nawet być z dziesięć procent. A tutaj to robi kolosalną różnicę. Cała ścieżka dźwiękowa na tyle spodobała się mojemu ówczesnemu gospodarzowi, że czasem rezygnował z słuchanych na co dzień brzmień, tych takich metalowych, których ja nie umiałem słuchać w czasach liceum i katował sąsiadów soczystymi bitami z tras, na których ja się rozbijałem.

Nie będzie już nowego Wipeouta. Jeśli sprawię sobie kiedyś PS4, pozostaje chyba tylko N++ (btw, wspaniały trailer!), którego OST często mi ostatnio towarzyszy.

„Hydrogen” – „Hotline Miami”

Kurczak-morderca w świetle księżyca. Czego chcieć więcej od gry?

Ta gra nauczyła mnie, że gdzieś tam w latach osiemdziesiątych rozwijały się nurty muzyczne z przedrostkiem synth w nazwach. Zakochałem się w niej bez pamięci. Chciałem być jak najdalej, jak najszybciej. Bez bicia rekordów, po prostu będąc wkręconym, ginąc w pierwszym, drugim, ostatnim pomieszczeniu. Ale ostatecznie dopinając swego. Drugiego dnia po powrocie z pracy zapomniałem, że można się lockować na przeciwnikach i resztę gry przeszedłem bez tego.

„Hydrogen” to dla mnie najbardziej wkręcający numer z OSTa. Ciężko powiedzieć, żeby nadawał się do słuchania przy pracy umysłowej, bo jednak trochę szarpie mózg. Ale już do pracy fizycznej… Moi sąsiedzi pewnie szczerze go już nienawidzą, bo do mycia podłóg w mieszkaniu czasem puszczam sobie zapętloną przez kogoś, czterogodzinną wersję. W drugiej części równie mocno spodobał mi się podobnie kwaśny “Run”.

Ale cała ścieżka dźwiękowa, do obu części, jest zjawiskowa. Akurat jestem w takim miejscu w życiu, że szukam pracy i kiedy przeglądam oferty, czy wysyłam CVki, lubię się zmotywować “In The Face of Evil”.

No. Chyba już pora wracać na linkedina.

Dodaj komentarz